„Z głębi ciemności ku światłu”
Miała na imię Lena. Była młoda, pełna niepokoju, z sercem rozedrganym jak struna. W jej oczach odbijał się świat, którego nie rozumiała — ani siebie, ani innych, ani Boga. Miała w sobie głód sensu, ale szukała go tam, gdzie nie było chleba.
Z ciekawości, z buntu, z nieświadomości — zaczęła rozstawiać karty tarota. Nie znała ich znaczenia, nie rozumiała ich źródła. Ale coś ją przyciągało. Tajemnica. Moc. Obietnica odpowiedzi. Z czasem rytuał stał się codziennością. Rozkładała karty przy świecach, szeptała pytania, czekała na znaki.
I znaki zaczęły przychodzić.
Najpierw dziwne. Zbiegi okoliczności. Sny. Przeczucia. Potem straszne. Głosy. Cienie. Lęki, które nie znikały o poranku. Lena zaczęła się zmieniać. Jej twarz poszarzała, spojrzenie stwardniało. Przestała ufać ludziom. Przestała ufać sobie.
Zaczęły się kryzysy psychiczne. Lęki, podejrzliwość, smutek. Niedbałość o siebie, o dom, o relacje. Paraliż życia codziennego. Rozchwianie emocjonalne i intelektualne. Myśli, których nie potrafiła zatrzymać. Uczucia, których nie potrafiła nazwać.
Diagnoza: choroba psychiczna. Lata leczenia. Terapie. Leki. Szpitale. Ale nic nie przynosiło ulgi. Lena czuła się jak zamknięta w szklanej kuli — widziała świat, ale nie mogła go dotknąć. Rodzina nie rozumiała. Bliscy milczeli. Ona sama milczała coraz bardziej.
Aż pewnego dnia, do miasta przybyła figura Matki Bożej Fatimskiej. Procesja, śpiew, modlitwa. Lena nie chciała iść. Ale coś ją pociągnęło. Stanęła z tyłu, w cieniu. Patrzyła. I płakała. Nie wiedziała dlaczego.
Po uroczystości podeszła do niej zakonnica — siostra Alberta ze zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Miała łagodne oczy i dłonie jak skrzydła. Zapytała: „Czy chcesz porozmawiać?” Lena skinęła głową.
Siostra opowiedziała jej historię Faustyny Kowalskiej. O dziewczynie, która też była niezrozumiana. Która cierpiała. Która rozmawiała z Jezusem. Lena słuchała, ale nie ufała. Miała w sobie mur. Ale mur zaczął pękać.
Nie od razu. Ale powoli. Jak kropla, która drąży kamień. Lena zaczęła modlić się. Nie umiała — ale próbowała. Zaczęła chodzić do kościoła. Najpierw raz w tygodniu. Potem codziennie. Eucharystia stała się jej pokarmem. Komunia — jej dotykiem Boga.
Zaczęła prowadzić intensywne życie duchowe. Czytała „Dzienniczek” Faustyny. Rozmawiała z siostrą Albertą. Modliła się Koronką do Miłosierdzia Bożego. I coś się zmieniało. W niej. W jej umyśle. W jej duszy.
Terapie, które wcześniej nie działały — zaczęły przynosić owoce. Lena spotkała ludzi, którzy też byli chorzy. Rozmawiali. Dzielili się doświadczeniem. Wspierali się. I w tym wspólnym bólu — pojawiła się miłość. Boża miłość. Jak wybuch światła w ciemnym tunelu.
Matka Boża interweniowała. Lena to czuła. Nie w wizji. Nie w cudzie. Ale w codzienności. W tym, że wstała rano i nie bała się. W tym, że potrafiła powiedzieć „kocham” i „przepraszam”. W tym, że zaczęła żyć.
Zbliżyła się do Boga. A On pociągnął ją łaską. Nie siłą. Nie przymusem. Ale czułością. Lena już nie rozstawiała kart. Rozkładała ręce do modlitwy. Już nie szukała znaków — bo sama stała się znakiem. Znakiem, że nawet z najgłębszej ciemności można wyjść. Jeśli tylko pozwoli się prowadzić.
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)